Wielki Kanion Kolorado to jeden z ważniejszych punktów naszej podróży. Wyżłobiony na przestrzeni ostatnich 4,5 miliona lat, przyciaga turystów jak magnes.
Rozpoczynamy w Flagstaff i po krotkiej, niespełna dwu godzinnej przejażdzce meldujemy się u bram parku narodowego. Park jest świetnie zorganizowany, autobusy rozwoża ludzi na różne punkty widokowe na krawędzi kanionu, są restauracje, stacja kolejowa i lądowisko dla helikopterów. Miasteczko, w którym mieszka obsługa parku, zamieszkuje 3500 osób.
Widok z krawędzi zdradza tajemnicę nazwy. Nie można tego było nazwać inaczej jak wielki. Dziesięć mil do północnej krawędzi, 3000 stóp obniżenia do rzeki, która tylko czasami widać. Kanion jest tak wielki, że widok jest niemalże jest dwuwymiarowy. Pogoda jest w sam raz. Dość ciepło ale brak upału. Trafiło się nam przejrzyste powietrze.
Po krotkim, piecio kilometrowym spacerze po krawędzi postanawiamy wejść w głąb kanionu jednym ze szlaków. Schodzi się łatwo, ludzie idący z powrotem, pod górę dziwnie głośno sapią. Pewnie zjedli za dużo hamburgerów w pobliskim McDonaldzie. Po niespełna godzinnej przechadzce postanawiamy zawrócic, gdyż widok się nie zmienia a dojście do pobliskiego plateu zajmie jeszcze ze dwie godziny.
Oczywiście narzucamy sobie zabójcze tempo. Po 15 minutach potrzebujemy przerwy. Upał daje w kość. Wspinaczke urozmaicaja wsciekłe wiewiórki, które liczą na dokarmianie. Przesadzilismy z tempem bo powrót na krawędz zajmuje dokładnie tyle samo co zejście.
Wsiadamy w samochód i odwiedzamy kolejne punkty widokowe, odległe od siebie o kilka-kilkanascie kilometrów. Z każdej perspektywy kanion robi tak samo wielkie wrażenie. Jeden z ostatnich punktów widokowych wita nas wesołym znakiem by uważać na : grzechotniki, pająki, skorpiony i inne zwierzaki. Pewnie też liczą na dokarmianie.
Wracamy do Flagstaff gdyż musimy odsapnąć i zaplanować dalszą część wycieczki. Zbliżamy się do turystycznych rejonów i znalezienie motelu jest o wiele trudniejsze.