Ostatni już Park Narodowy na naszej drodze to Yosemite. Nie mylić z Yellowstone, tym od misia Yogi.
Od granicy parku do głównej doliny droga ma około 30 mil. Nie nudzimy się gdyż cały czas widać malownicze górskie szczyty i jeziora. Pierwsze wystawienie nosa poza samochód uświadamia nam jak bardzo przyzwyczailiśmy się do pustynnego klimatu. W parku jest wietrznie i chłodno! Najwyższy punkt widokowy znajduje się na dziewięciu tysiącach stóp (ok 2700 metrów)
Zjazd do samej doliny i znowu to samo: świetnie zorganizowany park: darmowe autobusy, wypożyczalnie rowerów i pontonów oraz kosze zamykane na kłódke, gdyż niedzwiedzie polubiły amerykańskie żarcie.
Zaczynamy wędrówke pod jeden z wodospadów. Pare fotek pod wodospadem i szybki powrót. Pozostaje jeszcze 50 kilometrowa podróż na najlepszy punkt widokowy: widać z niego cała dolinę w której przed chwila byliśmy.
Widoki są przepiękne jednak po unikalnych kanionach, które mogliśmy wczesniej ogladać wydają się jakieś takie znajome. Podobne można zobaczyć chociażby w Tatrach. Oczywiście nie w tej skali, gdyż pejzaże są jak wszystko w USA: po prostu największe.
Wyjeżdzamy z parku i późnym wieczorem docieramy do Livermore gdzie spędzimy noc.