Z samego rana wyruszamy do San Francisco. Plan napięty bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Na powitanie zmierzymy się z porannym korkiem. Jeśli tutaj to tak wygląda każdego dnia to jednak możliwość dojechania do pracy pociągiem to swego rodzaju luksus.
Pierwsza atrakcja to lotniskowiec USS Hornet w bazie marynarki w Alamendzie. Siedemdziesięcioletni okręt wojenny. Brał udział w II Wojnie Światowej, Wojnie w Korei oraz wyławiał astronautów po misji Apollo 11. Opowieści przewodnika są na tyle fascynujące, że nawet Ania zdradza oznaki zainteresowania. Po dwóch godzinach musimy jednak zbierać się dalej.
Po przejechani gigantycznego mostu znajdujemy się w samym centrum San Francisco. Odwiedzamy sławny Pier 39, który okazuje się być komercyjnym lepem na turystów. Niekończące się sklepiki z pamiątkami i restauracje. Przystań pełna lwów morskich okazuje się byc galeria handlową. Lwy morskie są: kilka zastraszonych sztuk. Boją się podpływać bliżej do chmary turystów. Najlepszy z tego jest widok na Alcatraz.
Troszkę zawiedzeni jedziemy pod Golden Gate. Most okazuje się dokładnie taki jak na filmach. Czerwony i majestatyczny. Dochodzimy do pierwszego pylonu, gdzie już wyraźnie czuć wstrząsy. Zaraz obok mostu (8 km) znajduje się muzeum sztuki wykonane w stylu romańskim.
Jedziemy do ścisłego centrym, liczymy na posiłek w Chinatown. Szybko rezygnujemy gdy nie potrafimy rozpoznać rodzajów miesa serwowanego w knajpie. W każdym sklepie można natknać się na szuszone ryby, dziesiątki gatunków imbiru i żeń szenia oraz rózne inne egzotyki.
Nasze europejskie żołądki mogłyby takiego jedzenia nie zrozumieć. Zgiełk i harmider panujący na każdej ulicy tych małych Chin sprawia, że ewentualna podróż do prawdziwych musimy jeszcze przemyśleć. Tutaj też udaje się nam zobaczyć tramwaje kablowo – szynowe. Niestety zabraknie czasu by przejechać się jednym z nich.
Musimy już wyjeżdzać. Szaleńcza serpentyna pokonywana przy 50-60 milach na godzine przyprawia mnie niemalże o atak serca. Sytuacji nie poprawiają wsciekli amerykanie chcący nadrobić korek w ktorym staliśmy kilkanaście kilometrów wczesniej.
W Monterey meldujemy się o 21 i natychmiast idziemy spać.