Archiwa kategorii: Uncategorized

P1040939

New York City

Poranna przejażdzka do dolnego Manhattanu rozpoczyna długi dzien. Pierwsza wycieczka z przewodnikiem zaczyna się pod statua Georga Washingtona, zaraz obok giełdy (NYSE) i Wall Street. Przewodnik wskazuje na najbliższa toalete, która znajduje się w zakrysti kościoła św. Trójcy. Nie wiem ile lat czyśca doszło nam za skorzystanie z tej toalety ale mam złe przeczucia.

Wall Street wzieło swą nazwe od muru, który odgradzał Nowy Amsterdam (dawna nazwa Nowego Jorku) od Indian. Zanim owych Indian spacyfikowano. W czasie wycieczki oglądamy One World Trade Center, najwyższa wieże Nowego Jorku postawiona bw miejscu dawnego WTC.

P1040852

Odwiedzamy SoHo (South of Houston), ekskluzywna dzielnice, która zaczeła jako przystan dla biedych artystów, których obecność i klimat, który stworzyli, wywindowała ceny i sprawiła że musieli się wynieść do innych częsci miasta. Ot, ironia losu.

Wycieczke kończymy w małych włoszech i chinatown. Udaje mi się znegocjować cene dwóch koszulek i magnesu na lodówke do 20 dolarów. Chinatown ma niesamowity klimat. Mnóstwo ludzi, dziwne sklepy, koncerty muzyki ludowej w pobliskim parku. Odwiedzamy też sklep z jedzeniem. Najdroższe przysmaki kosztuja 4000 dolarów za kilogram. Płetwy rekina i takie tam. Krótki lunch we włoskiej knajpie, sernik w podobno najlepszej sernikowni i jedziemy do Brooklynu by móc wrócić sławnym mostem na Manhattan.

P1040828

Zaraz potem odwiedzamy miejsce pamięci po dwóch wieżach WTC, specyficzną fontanne w ziemi. Wrażenie robią róże umieszczane przez ochotników w dzień urodzin ofiary obok jej nazwiska. Nazwiska, wyryte w kamieniu, otaczaja obie fontanny.

P1040840

Czas po drugiej wycieczki mija na poszukiwaniu Times Square, który uświadamiają nam jak wyglada epicentrum kapitalizum, konsumpcjonizmu i głupoty. Bo jak inaczej nazwać z 300 osób cwiczących joge wśród tłumów robiacych im zdjęcia i wrzucającyc na twittera to nie wiemy.

Druga wycieczka zaczyna się wieczorem na Grand Central Station. Przewodnik omawia symbolizm wielu ukrytych detali architektonicznych. Pokazuje nam największy kościół katolicki w Ameryce, który u nas kwalyfikował by się co najwyżej do małego miasteczka (przesadzam ale tylko troszke) Z przewodnikiem wracamy na Times Square gdzie znowu widzimy ludzi ćwiczących joge. Nie wiemy czy to Ci sami. Na Madison Square oglądamy Flatrona, charakterystyczny trojkątny budynek, najczęściej fotografowany budynek w Nowym Jorku. Widzieliśmy tez Rockefeller Tower i Biblioteke Nowego Jorku. Przewodnik wkurza Anie bo jest ślepo zapatrzony w Nowy Jork. Denerwują nas stwierdzenia, że jest to centrum kulturalne, centrum duchowe, centrum wszechświata (bla bla) a Central Park był stworzony przez geniusza.

P1040913

Zmęczeni, po 16 godzinach wracamy do hotelu.

Następny dzień zaczynamy od zobaczenia Statue of Liberty, która na tle wieżowców jest małym kurduplem. Nie płyniemy pod sama statue bo nie ma biletów na rozsądną godzinę. Podobny problem spotyka nasz przy muzeum WTC. Krótka wizyta w żydowskim sklepie (bo prawie wszyscy obsługujący maja jarmułki) kończy się kupieniem prezentu urodzinowego dla najstarszego z naszej dwuosobowej rodziny. Jesteśmy zachwyceniu kulturą jedzenia w Nowym Jorku. Wszędzie można spotkać bary sałatkowe, świeże owoce i różne egoztyki. Ceny w miarę rozsądne. Dobrze się składa bo musimy stracić kilogramy zdobyte na zachodnim wybrzeżu.

P1040894

Odwiedzamy Upper East Side, dzielnice luksusowych apartamentów. Niestety z zewnątrz można zobaczyć tylko brzydki blok i portiera pilnującego wejścia. W Central Parku chcemy odpocząc nad brzegiem jeziora. Niestety postawili płot wokół jeziora i nasze plany muszą zostać zmienione. Jedziemy pod Flatrona by zrobić zdjęcia w świetle dnia.

Wracamy do sernikowni odwiedzonej dzień wcześniej by zjeść jeszcze sernika, bo to najlepszy sernik jaki jedliśmy. Kończymy wizytą na wieży Rockefeller by zobaczyć cała panoramę Nowego Jorku.

P1040939

Ciekawostki ogólne:

- Metro oznaczone do kitu. Nic nie wiadomo, łatwo wsiąść do złego pociągu, cieżko znaleźć stacje. Ogólnie tragedia.
- Świetne jedzenie na mieście, niezliczone bary sałatkowe, świeże owoce, soki. Można przebierać i wybierać.
- Mnóstwo ludzi i niektóre dzielnice naprawde żyją: małe włochy, chinatown, SoHo.
- Tam gdzie mieszkania drogie ulice stają sie wymarłe i tylko portierzy łypią na człowieka z bramy.

Jutro lecimy do domu.

Nowy Jork – pierwsze starcie

Do momentu odprawy wszystko szło sprawnie. Nawet oddanie samochodu okazało się pestką. Po prostu dali rachunek i życzyli miłej drogi. Nie chcieli kasy, sami sobie wzieli z karty.

Odprawa to pół godziny stania pod automatem i czekanie aż ktoś się nami zainteresuje. Nie dość, że mieliśmy zła godzinę odlotu na bilecie to jeszcze raz nie wyświetlało Ani jako pasażera, a raz mnie. Tym sposobem czas przeznaczony na kawe i śniadanie na lotnisku skurczył się do nerwowego biegu pod gate i załadowania się na samolot.

Krótki, pieciogodzinny lot odbył się bez zakłóceń. Ladujemy i znowu dwie godziny czekania na bagaż. Wychodzimy a tam autobus na dworzec kolejowy, bo AirTrain nie działa. Jedziemy przez Newark na dworzec: okolica przypomina amerykańskie filmy gangsterskie. Sami cza… Afro-amerykanie i takie dzwine klimaty. Potem ładujemy się na pociąg którem bliżej do PKP niż do Deutsche Bahn.

Na koniec szukamy metra na stacji wielkości stadionu olimpijskiego. Kupienie biletu to też sztuka bo automaty są skutecznie zamaskowane.

Zapowiedzi stacji dyktuje koleś z dwiema kluskami a paszczy. Chaos, meksyk, pełno ludzi wszędzie. Człowiek się przyzwyczai do niemieckiego Ordnunga i potem średnio rozumie wydarzenia dziejące się przed oczami.

Kończymy spacerem po Central Parku, który okazje się nie być Central Parkiem, tylko wybrzeżem rzeki Hudson. Z nerwów straciliśmy poczucie kierunków.

Jutro zwiedzanie. Wszystko kończy się dobrze i szczęśliwie piszemy to z ciepłego hostelu.

Wybrzeże Kaliforni

Przed Nowym Jorkiem musimy naładować akumulaory. Mamy na to dwa dni, jadąc wybrzeżem do Los Angeles. Pierwszego dnia zaczynamy od płatnego, prywatnego wybrzeża. Okolo 10 mil plaży i enklawy gdzie bogacze nie muszą męczyć oczu widokiem biedoty. Wybrzeże ładne, wszędzie foki i wiewiórki. Ania twierdzi, że wiewiórki to takie tutejsze szczury, coś w tym jest.

Następne 250 kilometrów mija na serpentynach wiodących klifem wybrzeża. Zahaczamy o zamek magnata prasowego, jednak najbliższy  termin wejścia jest zbyt późno. Jedziemy do Arroyo Grande gdzie zaliczamy długi spacer po plaży. Wszystko jest znajome bo pogoda jak nad Bałtykiem. Oczywiście wczesniej słońce było wspaniałe. Dopiero gdy kończymy jazde przychodzą chmury. W sklepie, w którym kupujemy kawe Ania znajduje lizaki z mrówkami i skorpionami. Ja prawie kusze się na szarańcze w czekoladzie.

Na pobliskim molo można podziwiać surferów. Po dłuższej chwili wybrzeże odwiedza stado delifnów.  Idziemy spać, mając nadzieję, że następnego dnia pogoda bardziej dopisze.

Następnego dnia jedziemy dalej, krótki postój w Santa Barbara i plaża w Santa Monica, dokładnie w tym samym miejscu gdzie prawie dwa tygodnie temu zaczynaliśmy eskpade. Znowu muszę się wykąpać bo to ostatni raz w Pacyfiku. Po drodze mijamy Malibu. Jeden z bardziej luksusowych fragmentów wybrzeża.

Na koniec tylko zakupy w Walmarcie i porządki w walizkach i papierach. Nocujemy zaraz obok lotniska.

Na koniec garść statystyk, sponsorowanych przez Hyundai Motors:

  • 78 godzin w samochodzie
  • 3000 mil czyli 4800 km
  • 28,5 MPG czyli 8,4 l/100 km

Do usłyszenia z Nowego Jorku!

P1040645

San Francisco

Z samego rana wyruszamy do San Francisco. Plan napięty bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Na powitanie zmierzymy się z porannym korkiem. Jeśli tutaj to tak wygląda każdego dnia to jednak możliwość dojechania do pracy pociągiem to swego rodzaju luksus.

P1040610

Pierwsza atrakcja to lotniskowiec USS Hornet w bazie marynarki w Alamendzie. Siedemdziesięcioletni okręt wojenny. Brał udział w II Wojnie Światowej, Wojnie w Korei oraz wyławiał astronautów po misji Apollo 11. Opowieści przewodnika są na tyle fascynujące, że nawet Ania zdradza oznaki zainteresowania. Po dwóch godzinach musimy jednak zbierać się dalej.

P1040632

Po przejechani gigantycznego mostu znajdujemy się w samym centrum San Francisco. Odwiedzamy sławny Pier 39, który okazuje się być komercyjnym lepem na turystów. Niekończące się sklepiki z pamiątkami i restauracje. Przystań pełna lwów morskich okazuje się byc galeria handlową. Lwy morskie są: kilka zastraszonych sztuk. Boją się podpływać bliżej do chmary turystów. Najlepszy z tego jest widok na Alcatraz.

P1040645

Troszkę zawiedzeni jedziemy pod Golden Gate.  Most okazuje się dokładnie taki jak na filmach. Czerwony i majestatyczny. Dochodzimy do pierwszego pylonu, gdzie już wyraźnie czuć wstrząsy. Zaraz obok mostu (8 km) znajduje się muzeum sztuki wykonane w stylu romańskim.

P1040650

Jedziemy do ścisłego centrym, liczymy na posiłek w Chinatown. Szybko rezygnujemy gdy nie potrafimy rozpoznać rodzajów miesa serwowanego w knajpie. W każdym sklepie można natknać się na szuszone ryby, dziesiątki gatunków imbiru i żeń szenia oraz rózne inne egzotyki.

P1040688

Nasze europejskie żołądki mogłyby takiego jedzenia nie zrozumieć. Zgiełk i harmider panujący na każdej ulicy tych małych Chin sprawia, że ewentualna podróż do prawdziwych musimy jeszcze przemyśleć. Tutaj też udaje się nam zobaczyć tramwaje kablowo – szynowe. Niestety zabraknie czasu by przejechać się jednym z nich.

P1040696

Musimy już wyjeżdzać. Szaleńcza serpentyna pokonywana przy 50-60 milach na godzine przyprawia mnie niemalże o atak serca. Sytuacji nie poprawiają wsciekli amerykanie chcący nadrobić korek w ktorym staliśmy kilkanaście kilometrów wczesniej.

W Monterey meldujemy się o 21 i natychmiast idziemy spać.

P1040584

Yosemite

Ostatni już Park Narodowy na naszej drodze to Yosemite. Nie mylić z Yellowstone, tym od misia Yogi.

P1040584

Od granicy parku do głównej doliny droga ma około 30 mil. Nie nudzimy się gdyż cały czas widać malownicze górskie szczyty i jeziora. Pierwsze wystawienie nosa poza samochód uświadamia nam jak bardzo przyzwyczailiśmy się do pustynnego klimatu. W parku jest wietrznie i chłodno! Najwyższy punkt widokowy znajduje się na dziewięciu tysiącach stóp (ok 2700 metrów)

P1040563

Zjazd do samej doliny i znowu to samo: świetnie zorganizowany park: darmowe autobusy, wypożyczalnie rowerów i pontonów oraz kosze zamykane na kłódke, gdyż niedzwiedzie polubiły amerykańskie żarcie.

Zaczynamy wędrówke pod jeden z wodospadów. Pare fotek pod wodospadem i szybki powrót. Pozostaje jeszcze 50 kilometrowa podróż na najlepszy punkt widokowy: widać z niego cała dolinę w której przed chwila byliśmy.

Widoki są przepiękne jednak po unikalnych kanionach, które mogliśmy wczesniej ogladać wydają się jakieś takie znajome. Podobne można zobaczyć chociażby w Tatrach. Oczywiście nie w tej skali, gdyż pejzaże są jak wszystko w USA: po prostu największe.

P1040525

Wyjeżdzamy z parku i późnym wieczorem docieramy do Livermore gdzie spędzimy noc.

 

P1040500

Death Valley

Opuszczamy Las Vegas. Znowu przegraliśmy 3 dolary w kasynie.

Wyjeżdzamy z Las Vegas w kierunku północno zachodnim. Zaczyna się znana i lubiana pustynia. Po prawej stronie ciągle mijamy instalacje wojskowe Nellis Air Force Base. Wielki poligon wojskowy, kilka lotnisk, miejsce testów broni termojądrowej oraz sławny Area 51. My jednak widzimy tylko wieżyczki strażnicze i mały sklep z koszulkami z podobizna kosmitów. Tam też jemy śniadanie i jedziemy do Death Valley gdyż to najkrótsza droga do parku Yosemite.

P1040500

Dolina śmierci to pustkowie. Nie ma nawet rangersów sprzedajacych bilety. Bilet można sobie kupić i wydrukować w automacie. Wszędzie pełno ostrzeżeń. Śmierć czeka na każdym kroku. Przezornie tankujemy do pełna. W bagażniku też 20 litrów wody.

Kilometry pustkowia ciągną się niesamowicie. Mijamy wydmy gdzie robimy kilka fotek. Ania przerażona, ostrzeżeniami o grzechotnikach, skorpionach i czarnych wdowach zdecydowanie odmawia spaceru po wydmach.

P1040492

Potem niespodzianka: mijamy pierwsze miasteczko: stacja benzynowa, sklep z pamiątkami, hotel. Brakuje tylko McDonalda. Zjeżdzamy do depresji, kilkadziesiąt metrów poniżej poziomu morza by zaraz potem wspiąć się na 7000 stóp.

Zaraz potem (po 40 milach) kolejne miasteczko. Zaczynamy wątpić we wszelkie ostrzeżenia. Na każdym parkingu i punkcie widokowym stoi minimum 10 samochodów, czasami autokar.

Widoki się nie zmieniaja. Skały, skały, skały. Należy dodać: nieciekawe skały. Ogólnie jesteśmy dość mocno zawiedzeni…

Jak to w USA, krajobraz zmienia się dość niespodziewanie. Nagle pojawia się zieleń, a przed nami wyrastają ośnieżone szczyty gór Sierra Nevada. Zmierzamy do narciarskiego kurortu Mamoth Lakes. Odwiedzamy kolejnego fast fooda i planujemy kolejne dni. Ten dzien spędzilismy praktycznie w samochodzie. Zrobiliśmy około 350 mil.

P1040514

P1040457

Zion National Park

Po Bryce Canyon mielismy w planach zahaczyć o Zion National Park. Prawde mówiąc oboje zapomnieliśmy czego się po nim spodziewać. Po 150 kilometrach wjeżdzamy do kanionu i jak u Hitchcooka, zaczeło się trzęsieniem ziemi a potem napięcie zaczeło rosnąć.

P1040442

Wjechaliśmy do kanionu od wschodu, 20 kilometrów jazdy wśród fantazyjnych formacji skał. Przejechaliśmy tunel o długości jednej mili. Kanion stał się znacznie bardziej przewidywalny a dziwne skały ustąpiły miejsca wielkim zboczom. Trafiamy do Visitor Center i okazuje się że wiekszośc atrakcji jest niedostępna z samochodu. Przesiadamy sie wieć do darmowego autobusu i po pol godzinnej przejezdzce, którą umila nam nagranie o historii i glownych atrakcjach tego miejsca, dojezdzamy do celu.

P1040456

Z obu stron klif wysokości chyba 500-800 metrów, w środku kanionu rzeka, wiele zieleni, a nawet dzikich zwierząt.

P1040453

O ile wiewiórki żebrzące o jedzenie można nazwać dzikimi. Wspaniała pogoda, słonecznie, dwadzieścia kilka stopni.

P1040457

Wędrujemy w głab kanionu, odległość między ścianami staje się coraz mnniejsza.Żałujemy, że nie mamy więcej czasu by udać się na wędrówke do samego końca kanionu, gdzie potrzebne są nieprzemakalne, gumowe buty i kij, gdyż idzie się korytem rzeki a ściany kanionu nieomal się stykają.Mimo, że planowaliśmy krótką wizytę, mijaję prawie 3 godziny, więc musimy wracać, gdyż przed nami długa droga.

Oba kaniony, które zobaczyliśmy tego dnia były wyjątkowe i niesamowite. Jeszcze tylko 200 kilometrów do Las Vegas, gdzie w jaskini zepsucia spędzamy noc. Duża ilość hoteli wymusza konkurencje i niskie ceny. To najtańsza noc w całej podróży i jeden z najładniejszych pokoi.

P1040345

Bryce Canyon

Zaczynamy dzień wcześnie by zdążyć przed tłumami. Kolejny kanion to fantazyjne wyżłobione formacje skał. Połączenie koloru pomarańczowego, białego i zielonego tworzy fantastyczny widok. Kanion jest względnie mały wiec wszystko wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Jest to jeden z najbardziej malowniczych widoków tej podróży, ale nie śmiemy robić rankingu.

P1040345

Rozpoczynamy krótki spacer wgłąb kanionu. Nauczeni warunkami panującymi w Wielkim Kanione zaczynamy ostrożnie. Ten kanion to inna historia: temperatura około 24 stopni, lekki wiaterek. Nasza wędrówka przeciaga się.  Około 13 godziny kończymy pętle przechodząc przez skalne przewężenie.

P1040412

Szybko wsiadamy w samochód i pędzimy dalej gdyż w kolejce czeka kolejny kanion.

P1040362

 

 

P1040035

Kanion Antylopy, Horseshoe Bend

Wielki Kanion był tylko początkiem czegoś co można by określić jako Tour de Canyons. Przez najbliższe dni najważniejszymi atrakcjami będa formacje skał w najrożniejszej postaci.

Droga do następnego kanionu to 120 mil. Zazwyczaj amerykańskie drogi są świetnie oznakowane, niestety nie tym razem. Droga przed nami jest zamknięta i musimy się cofać, zrobimy w sumie prawie 200 mil. Kanion Antylopy jest obsługiwany przez lokalnych indian, to ich prywatny teren i dyktuja warunki. Indianie nie są przyzwyczajeni do amerykańskiej diety i wszyscy są grubi. Mają jednak zmysł do interesów. Kanion najlepiej wyglada między godziną 11 a 14, wtedy też zwiedzanie kosztuje o 15 dolarów więcej.

P1040041

Do kanionu dowoża nas na pace wielkiego trucka. Sam kanion to wyżłobione przez wode jaskinie. Piękna gra świateł sprawia że widok jest fenomenalny. Niestety duża ilość ludzi psuje troche odbiór. Indianie robia masówke by zgarnąć jak najwiecej dolarów. Wszedobylski piasek uszkadza zoomy w obiektywach wielu turystom. Sam kanion ma tylko 400 metrów długości i już po godzinie wracamy.

P1040090

Krótka przerwa na kawe w Page. W restauracji nie rozumieja naszych intencji i wyganiaja nas do Starbucksa. Jeśli w Ameryce ktoś chce kawy to znaczy, że chce deser kawowy. Tłumaczyli się że u nich tylko zwykła kawa i odkofeinowana. Myśmy zrozumieli, że zwykłej nam nie sprzedadzą.

Kolejny punkt to Horshoe Bend. Wspaniały widok z krawędzi kanionu na rzeke Kolorado, która wyżłobiła niesamowity zakręt w skałach. Do tej pory to chyba najlepszy widok w całej podróży. Do krawędzi trzeba się doczołgać. Wiatr sprawia, że podejście wykracza poza poziom akceptowalnego ryzyka dla nas.

P1040292

Zostaje jeszcze troche czasu i odpoczywamy na plaży przy okolicznym jeziorze. Tym razem kąpiemy się oboje. Nasz następny nocleg wypada w Kanab, w stanie Utah. Próba znalezienia wody ognistej kończy się niepowodzeniem. W pierwszym sklepie nie ma nic, w drugim tylko piwo. Jeśli sikacza 3,2 procenta można nazwać piwem. Wikipedia rozwiewa wszelkie wątpliwości. Mormoni, Kościół adwentystów dnia siódmego ma w Utah większość. No więc alkohol sprzedaje się tylko w licencjonowanych państwowych sklepach, tylko do pierwszej w nocy. Kupujemy więc dwie puszki ‚piwa’, oczywiście prosza nas o dowód osobisty. Wracając do hotelu mijamy dwa sklepy z bronią.

P1030932

Wielki Kanion

Wielki Kanion Kolorado to jeden z ważniejszych punktów naszej podróży. Wyżłobiony na przestrzeni ostatnich 4,5 miliona lat, przyciaga turystów jak magnes.

Rozpoczynamy w Flagstaff i po krotkiej, niespełna dwu godzinnej przejażdzce meldujemy się u bram parku narodowego. Park jest świetnie zorganizowany, autobusy rozwoża ludzi na różne punkty widokowe na krawędzi kanionu, są restauracje, stacja kolejowa i lądowisko dla helikopterów. Miasteczko, w którym mieszka obsługa parku, zamieszkuje 3500 osób.

P1030932

Widok z krawędzi zdradza tajemnicę nazwy. Nie można tego było nazwać inaczej jak wielki. Dziesięć mil do północnej krawędzi, 3000 stóp obniżenia do rzeki, która tylko czasami widać. Kanion jest tak wielki, że widok jest niemalże jest dwuwymiarowy. Pogoda jest w sam raz. Dość ciepło ale brak upału. Trafiło się nam przejrzyste powietrze.

P1040003

Po krotkim, piecio kilometrowym spacerze po krawędzi postanawiamy wejść w głąb kanionu jednym ze szlaków. Schodzi się łatwo, ludzie idący z powrotem, pod górę dziwnie głośno sapią. Pewnie zjedli za dużo hamburgerów w pobliskim McDonaldzie. Po niespełna godzinnej przechadzce postanawiamy zawrócic, gdyż widok się nie zmienia a dojście do pobliskiego plateu zajmie jeszcze ze dwie godziny.

P1030977

Oczywiście narzucamy sobie zabójcze tempo. Po 15 minutach potrzebujemy przerwy. Upał daje w kość. Wspinaczke urozmaicaja wsciekłe wiewiórki, które liczą na dokarmianie. Przesadzilismy z tempem bo powrót na krawędz zajmuje dokładnie tyle samo co zejście.

Wsiadamy w samochód i odwiedzamy kolejne punkty widokowe, odległe od siebie o kilka-kilkanascie kilometrów. Z każdej perspektywy kanion robi tak samo wielkie wrażenie. Jeden z ostatnich punktów widokowych wita nas wesołym znakiem by uważać na : grzechotniki, pająki, skorpiony i inne zwierzaki. Pewnie też liczą na dokarmianie.

Wracamy do Flagstaff gdyż musimy odsapnąć i zaplanować dalszą część wycieczki. Zbliżamy się do turystycznych rejonów i znalezienie motelu jest o wiele trudniejsze.